Przejrzałam jeszcze raz te kilka
CV, które dostałam na maila, a następnie wdrukowałam. Rozsiadłam się z nimi na
podłodze, dokładnie wczytując się w każdą linijkę tekstu. Jeszcze zanim
zaczęłam je drukować, napisałam do wszystkich tych osób z zapytaniem, kiedy
pasowałoby im spotkać się ze mną na rozmowę kwalifikacyjną. To jedna z najlepszych,
ale i najgorszych części tego przedsięwzięcia. To ja będę panowała nad
przebiegiem rozmowy i to ja zadecyduję o jej wyniku, ale równocześnie to na
mnie będzie spoczywała odpowiedzialność za wybór pracowników. Jeśli wybiorę
źle, cała wina spadnie tylko i wyłącznie na mnie.
Podniosłam oczy znad papierów,
obserwując Jareda, który szybkim krokiem przemierzył pokój i rozsiadł się na
kanapie, trzymając w dłoniach kubek z parującą cieczą. Uśmiechnął się do mnie,
zerkając przelotnie na stos kartek, który znajdował się tuż koło mnie.
Zerknęłam w ich kierunku i westchnęłam. Nigdy nie lubiłam papierkowej roboty, a
najgorsze z tego wszystkiego było to, że muszę te dokumenty jeszcze dziś
poukładać chronologicznie, zapakować w koszulki i zanieść w segregatorze do mojego
prawnika, by mógł je przejrzeć i skorygować. Nie znoszę pracy biurowej, nie
nadaję się na sekretarkę, prędzej dałabym się pokroić na kawałeczki, niż
zatrudnić w jakiejś firmie na takim stanowisku.
- Może Ci pomóc? – zaproponował
mężczyzna, i zsunął się z kanapy na podłogę, stawiając kubek tuż obok siebie.
- Uważaj, nie wylej –
powiedziałam, patrząc niepewnie na chwiejące się na dywanie naczynie. Szkoda mi
zarówno dywanu, jak i papierów.
- Nie bój się. To jak z tą
pomocą? – przestawił go na stolik, a ja posłałam mu wdzięczne spojrzenie.
Tak, już mogę mówić. Kilka dni
temu nie byłam w stanie wykrztusić słowa, teraz mojej mowie towarzyszyła
jedynie lekka chrypka, która według Jareda była seksowna. Jeszcze wczoraj
czułam się osłabiona, a wieczorem dopadła mnie lekka gorączka. Dziś czułam się
o wiele lepiej, co więcej, byłam szczęśliwa, gdyż to właśnie na dziś dzień
przypadał termin zdjęcia mi szwów. Brew goiła się całkiem dobrze, powoli
odrastała po wygoleniu, które było niezbędne do założenia szwów. Natomiast
stopa…to już inna bajka. Niemalże cały czas bolała, a rana była mocno
zaogniona. Starałam się chodzić na palcach, by nie narażać jej na otarcia, ale
to niewiele pomagało.
- Zawiózłbyś mnie na zdjęcie
szwów? – zapytałam, przybliżając się do niego nieznacznie. Mój samochód został
odholowany do warsztatu i miał być gotowy do odbioru dopiero w przyszłym
tygodniu. Owszem, dostałam auto zastępcze, ale to był taki gruchot, że nawet
nie miałam ochoty do niego wsiadać. Śmierdziało w nim stęchlizną i czymś jeszcze,
ale nie potrafiłam tego zidentyfikować.
- Co to za pytanie? Przecież to
oczywiste, że właśnie tak zrobię – odparł, udając urażonego. A może nie udaje?
- Tak tylko pytałam. Wolałam się
upewnić – puściłam mu oczko i wróciłam do przeglądania papierów – muszę to do
jutra posegregować i zanieść do prawnika – westchnęłam, biorąc plik dokumentów
do rąk i przekartkowując je. Zdmuchnęłam kosmyk włosów, który drażnił moją
wargę. Pofrunął do góry, by po chwili opaść z powrotem na dawne miejsce. Jared
ulitował się nade mną i starannie założył mi je za ucho.
- Mogę Ci pomóc. A jutro po
drodze do pracy podwiozę je do twojego prawnika – zaproponował, a ja spojrzałam
na niego z politowaniem.
- Czy ty myślisz, że nie umiem
sama nic zrobić? Poza tym muszę do niego jechać osobiście i omówić parę ważnych
spraw – opuściłam głowę i zaczęłam odkładać dokumenty na różne kupki, które
wylądują w oddzielnych koszulkach.
- Nie denerwuj się – spojrzałam
na mężczyznę i lekko się uśmiechnęłam.
- Wcale się nie denerwuję –
zapewniłam.
- Daj mi połowę tych dokumentów i
powiedz według jakich kryteriów je rozdzielasz – spojrzałam na wyciągniętą w
moją stronę rękę.
- Bardziej mi pomożesz robiąc dla
mnie dobrą kawę – oznajmiłam, uśmiechając się podstępnie.
- Mogę ci pomóc jeszcze bardziej,
ale nie wiem czy dałabyś potem radę dokończyć tą robotę – poruszył znacząco
brwiami, a na jego twarz wkradł się brudny uśmiech.
- Spadaj! – zaśmiałam się, gdy
rzucona przeze mnie teczka trafiła do celu i uderzyła Jareda w kolano. Do
pokoju wszedł Shannon, patrząc na nas z politowaniem.
- Nie bijcie się, dzieci –
pokiwał palcem – Że też ja muszę opiekować się takimi wyrośniętymi bachorami! –
wzniósł ręce do góry, patrząc w sufit po czym opadł na kanapę. Ręce złożył na
klatce piersiowej, a nas skrupulatnie zlustrował.- Wy coś ten teges, prawda?-
zapytał z głupkowatym uśmiechem.
- Chyba sobie żartujesz –
otworzyłam szeroko oczy, krzywiąc z niesmakiem usta.- Jestem dziewicą i nic
tego nie zmieni – oznajmiłam buńczucznie, na co oboje parsknęli śmiechem.
- Jak ty jesteś dziewicą, to
chyba Maryją – wybąkał Shannon, powstrzymując kolejną salwę śmiechu.
- To był nie na miejscu –
powiedział Jared, przez co zrozumiałam sens słów jego brata. Spochmurniałam,
starając się nie okazywać tego towarzyszom. Owszem, Jay miał rację, to nie było
na miejscu, zwłaszcza, że poroniłam, ale gdyby nie zganił brata, nie dotarłoby
to do mnie.
- Przepraszam – Shann wyprostował
się, uderzając pięścią w czoło – Jestem skończonym kretynem.
- Nie prawda. Wymsknęło ci się –
pokręciłam głową, zaprzeczając jego słowom. Wróciłam do przeglądania
dokumentów, czując na sobie ich spojrzenia. Oderwałam się na moment,
spoglądając to na jednego, to na drugiego, co poskutkowało tym, że odwrócili
oboje wzrok.- I tak ma być – wyszeptałam, zastanawiając się, na która kupkę
odłożyć tę kartkę?
Ostatnio coraz lepiej dogadywałam
się z nimi, a jakiekolwiek wcześniejsze uprzedzenia odepchnęłam w kąt.
Cieszyłam się, poznając ich na nowo, powoli, bez pośpieszania. Oni najwyraźniej
odetchnęli z ulgą, ciesząc się z tego, że moje humorki się skończyły, i nie
dziwiłam im się. Sama ledwo pojmowałam co się wtedy ze mną działo i niechętnie
wracałam myślami do tamtych, ciężkich dni. Zdecydowanie za dużo rzeczy na
głowie, za dużo potknięć i upadków. Ale to ma się teraz zmienić i mam nadzieję,
że na lepsze. Kto wie, może mi się uda podnieść? Z podniesioną głową i
wyprostowanymi plecami. Przynajmniej tak bym chciała. Poza tym chcę się jak
najszybciej wynieść od Jareda i Shannona, nie mogę im siedzieć na głowie do
końca życia. To nie w moim stylu, i to również mnie męczy, ale staram się
myśleć pozytywnie i zajmować tym, czym powinnam.
- Chciałaś kawę – spojrzałam na
Jareda. Siedział tuż obok, zaglądając mi przez ramie i czytając nagłówek
dokumentu – Co się tak wpatrujesz w tę kartkę? Może jednak ci pomogę, bo coś ci
to nie za bardzo idzie.
- Nie, naprawdę dziękuję – moje
kąciki nieznacznie uniosły się do góry – ale skoro sobie przypomniałeś o kawie,
to nie pogardzę nawet łykiem.
- Masz – podał mi swój kubek, a
ja spojrzałam na niego ze zdziwieniem – No co? Przecież nie jest trująca. Sam
ją piłem, a jak widzisz, nadal żyję – tym razem spojrzałam na niego spode łba –
Brzydzisz się po mnie pić?
- Wymienialiście ze sobą ślinę,
ale tak. Boi się. Widzę ten strach w jej oczach – powiedział Shannon, wstając z
kanapy – Ja ci zrobię kawę i przy okazji sobie.
- Dzięki – uśmiechnęłam się do
niego szeroko, przenosząc wzrok na Jareda – No co?
- Naprawdę się brzydzisz? –
wpatrywał się we mnie z uwagą. Chwyciłam jego kubek i upiłam łyk, wykrzywiając
się.
- Jak widzisz wypiłam z twojego
kubka i się nie brzydzę. Po prostu nie lubię twojej kawy, bo za dużo słodzisz –
oddałam mu jego własność i skupiłam się na dokumentach, ale nie na długo.
- Przecież to tylko jedna
łyżeczka – jękną, smakując napoju.
- Dla mnie nawet tyle to za dużo
– mruknęłam. Przejechałam palcem po linijce tekstu i rzuciłam kartkę na
środkową kupkę – Jared, chciałabym to szybko skończyć, mógłbyś…?
- Tak, już sobie idę i ci nie
przeszkadzam – wstał pośpiesznie i opuścił pokój. Pokręciłam głową, zagryzłam
wargę i w dość szybkim tempie uporałam się ze stopniowo zmniejszającym się
plikiem dokumentów w mojej ręce. Zapakowałam je do koszulek i zadowolona
zamknęłam segregator. Dość ciężki, pomyślałam, wstając i kładąc go na
stoliczku. Opadłam zadowolona na kanapę i położyłam głowę na oparciu, wpatrując
się w sufit. Otwieram własną firmę! Zaczynam pracować sama na siebie i swój
sukces, a nie dla Jackoba, jak to było do tej pory. Owszem, byłam jedną z
najlepszych, ale moje sukcesy spadały zazwyczaj na Jackoba, który jako mój szef
zbierał pochwały i nagrody. A teraz ja będę szefową. Na samą myśl poczułam
dumę, ale i strach. A jak się nie sprawdzę? Co wtedy? Może niepotrzebnie to
robię, niepotrzebnie ryzykuję. Mogę zyskać wiele, ale i wszystko stracić. Czy
wtedy, tak jak zapewniał mnie Jay, Jackob przyjąłby mnie z otwartymi ramionami
z powrotem na swój pokład? Ja nie jestem tego taka pewna.
- Proszę – Shannon wręczył mi
filiżankę, a ja chwyciłam ją w dwa palce. Gdy tylko puścił uszko, złapałam za
nie i podmuchałam w poparzone paluchy.
- Dziękuję – przyjrzałam mu się
uważnie, gdy z zadowoloną miną opadł obok mnie. Cała kanapa ugięła się i
zabujała pod jego ciężarem. Spojrzałam na filiżankę, starając się nie ulać
okropnie gorącej kawy na siebie.- Coś ty taki zadowolony?- zapytałam, gdy oparł
rękę na kanapie tuż za moimi plecami. Pokręcił głową, a jego uśmiech jeszcze
się powiększył.- Zakochałeś się – rzuciłam na odczepnego, a on wlepił we mnie
swoje oczy, marszcząc nos. Spojrzałam na niego uważniej i walnęłam się wolną
ręką w czoło.- No tak! Zakochałeś się! – wykrzyczałam, a on cicho zachichotał.-
Kim jest ta szczęściara?- poruszyłam brwiami, dźgając go łokciem w żebra.
- Daj mi spokój kobieto! Myślisz,
że ci powiem?
- No mów! – spojrzałam na niego błagalnie,
układając usta w podkówkę.- No mi nie powiesz?- jęknęłam żałośnie. On tylko
spojrzał na zegarek, nadal szeroko się uśmiechając.
- Zaraz ją poznasz. Przychodzi do
nas na obiad – oznajmił.
- To dlatego od rana stoisz w
kuchni i pichcisz! – odkryłam Amerykę, skubiąc fartuszek, który miał na sobie.
Swoją drogą dość umorusany fartuszek, tak samo jak i jego właściciel – Jared
wie?
- Tak. Poszedł kupić jakieś
ciasto, bo moje mi nie wyszło – skrzywił się nieznacznie.
- Mogłeś powiedzieć, sama bym coś
upiekła. O, na przykład moją specjalnością są wszelkiego rodzaju serniki! –
postawiłam filiżankę na jedynym wolnym skrawku blatu.- Za ile ma przybyć?
- Za 2 godziny.
- To zdążę upiec, jeśli doliczymy
jeszcze czas na zjedzenie obiadu – zadowolona podniosłam się z kanapy.
Chwyciłam swój nowy telefon i wybrałam numer do Jareda. Odebrał po pierwszym
sygnale.- Wyjdź z tej cukierni i idź do sklepu.
- Po co?
- Sama zrobię sernik. – zajrzałam
do szafki, i sprawdziłam czego mi brak.
- No dobra – westchną i
usłyszałam jak otwiera drzwi.- Co mam kupić?
-W smsie napiszę ci co masz
kupić, bo widzę, że wielu rzeczy tu brakuje, a wątpię, żebyś zapamiętał
wszystko co ci powiem.
- Dobrze myślisz – zaśmiał się.-
To ja czekam na smsa.
Rozłączyłam się i wystukałam na
klawiaturze telefonu całą listę rzeczy. Poza mąką, masłem i twarogiem, nie
znalazłam nic więcej, co było mi potrzebne. Wysłałam wiadomość i wróciłam do
pokoju, opadając z powrotem obok Shannona.
- I co? – zapytał.
- Poszedł do sklepu po składniki.
Zaraz wróci.
- Na pewno zdążysz?
- Shannon… nie wierzysz we mnie?
– zapytałam zaczepnie, z głupim uśmieszkiem.
- Wierzę, wierzę – powiedział
pośpiesznie, kiwając głową. Przez moment powtarzał ten ruch, jakby chciał sam
siebie przekonać, że wierzy, po czym rozwalił się bardziej, spychając mnie z
kanapy.
- Jak chcesz się położyć, to idź
do siebie – wypaliłam, podnosząc się i siadając na jego nodze, gdyż nigdzie
indziej nie było dla mnie miejsca.
- Złaź! – podniósł nieznacznie
głowę i opuścił ją na poduszkę, wzdychając.- Jesteś ciężka. O matko, moja noga!
Umieram! Kobieto, zejdź bo mnie zabijesz! – udawał, za co oberwał poduszką.-
Jesteś okropna. Niemożliwa. Nie do życia. Wariatka.
- Odezwał się – ponownie walnęłam
go poduszką i wstałam.- Posuń dupsko i zrób kobiecie miejsce.
- Kobiecie? – prychnął i zaczął
się śmiać.
- O nie, tego za wiele –
zagryzłam wargę, zacisnęłam dłonie na jego koszuli i zwaliłam go z impetem na
podłogę. Padłam obok niego, zalewając się łzami ze śmiechu. Shannon nieco zdziwiony
spojrzał na mnie i pokręcił głową.
- Naprawdę jesteś szurnięta.-
stwierdził, podnosząc się.
- Za to mnie kochasz –
uśmiechnęłam się triumfalnie i wyszłam z salonu, zostawiając tam
zdezorientowanego Leto.
- Żebyś wiedziała! – odkrzyknął.
Drzwi wejściowe otworzyły się i do domu wszedł Jared, niosąc ze sobą dwie
siaty.
- Co masz wiedzieć?- zapytał,
kładąc je na stole w kuchni i zdejmując z nosa ogromne okulary. Przez chwilę
czyścił szkła swoją koszulką, po czym wyszedł z kuchni w nieznanym mi kierunku.
- Że mnie kocha – powiedziałam,
na tyle głośno, żeby to usłyszał i z zadowoloną miną zabrałam się za
wypakowywanie zakupów.
- Jak to, że cię kocha? –
odpowiedział, i już po chwili stał w kuchni taksując mnie od góry do dołu
wzrokiem – O czymś nie wiem?
- Oj Jared – pokręciłam głową.
Ledwo co docierały do mnie jego słowa, zainteresowana raczej byłam sernikiem,
który muszę upiec. – Twój brat mnie kocha – wzruszyłam ramionami. Rozpakowałam
serek homogenizowany i podniosłam głowę, uzmysławiając sobie jak to musiało
zabrzmieć – Znaczy wiesz…wygłupialiśmy się, i tak wyszło.. – głupie
tłumaczenie. Spojrzałam na Jareda, na jego poważną twarz i po raz kolejny
westchnęłam, otwierając usta by coś powiedzieć, ale powstrzymał mnie jego nagły
śmiech. Ze zdziwieniem skubałam dolną wargę, zastanawiając się co ja takiego
śmiesznego zrobiłam?
- Chodź no tu do mnie –
powiedział, ocierając łzę spod prawego oka. Rozłożył ramiona, zapraszając mnie
tym gestem do siebie. Prychnęłam, odwracając się od niego.- No Danielle –
mrukną wprost do mojego ucha, ustami zahaczając o jego płatek. Zadrżałam i
poczułam jak jego usta, które niemalże przylegały do mojej szyi, wyginają się w
łuk. Na biodrach poczułam jego silne i ciepłe dłonie. Kolejny dreszcz i
dodatkowo ucisk w dołku.
- Próbuję coś zrobić – odparłam
niezbyt zachęcająco. Odsunął się ode mnie i mogłabym przysiąc, że jego mina
jest teraz nietęga. Pewnie zdziwienie malowało się na niej z niedowierzaniem.
Aż chciałam się odwrócić i na niego spojrzeć, ale zdusiłam tę chęć w zarodku. –
Co tak stoisz, może mi pomożesz?
- A co ty, nie umiesz nic sama
zrobić? – zapytał, nawiązując do mojej wcześniejszej reakcji na jego propozycję
kompletnego wyręczenia mnie ze wszystkich obowiązków. Odwróciłam się do niego,
z lekko rozdziawioną gębą.
- O co ci chodzi?
- O nic. Jasne, że ci pomogę –
mój lekko poddenerwowany ton najwyraźniej zakończył jakiekolwiek żarty i
zaczepki z jego strony, bo skrupulatnie i cierpliwie spełniał wszystkie moje
prośby, jak i wykonywał każdy rozkaz. Zabawnie było pomiatać nim po kuchni. Nie
myślcie sobie tylko, że się nim wysługiwałam, co to to nie. Po prostu miałam
niezły ubaw widząc jak mimo swojej zaciętości i braku uległości wobec
kogokolwiek, w miarę spokojnie robi to wszystko. Aczkolwiek widziałam w jego
oczach nie raz gromy i błyskawice, gdy tylko odważyłam się coś mu polecić bez
dodania słowa ‚proszę’. Z rosnącą satysfakcją, nabijając się z niego, co rusz
zapominałam o magicznym słowie, zachowując na zewnątrz względną powagę. Gdy
zapakowałam formę z ciastem do piekarnika, zostawiłam go w kuchni sam na sam z
burdelem. Wyleciał za mną jak strzała, potykając się o dywanik w przedpokoju.
Cudem uratował się od wyrżnięcia w próg.
- Uważaj – ostrzegłam, gdy
szarpnął mnie za bluzkę, ratując własną twarz.
- Przepraszam – wykrztusił,
łapiąc mnie za rękę i głaszcząc jej wierzch kciukiem. Uwielbiam jak to robi. –
Wiesz, że musimy posprzątać?
- Jeszcze czego! – oburzyłam się.
– To panna Shannona, on posprząta. Wystarczy, że my ratowaliśmy mu dupę, robiąc
sernik.- te dwa zdania powiedziałam głośniej, tak by starszy Leto bez trudu
mógł je usłyszeć.
- Zaraz zejdę i ogarnę! –
odkrzykną, a ja z Jaredem spojrzeliśmy na siebie zdziwieni.
- O – bąknęłam. – To coś nowego –
wpatrywałam się w sufit szeroko otwartymi oczami, wyobrażając sobie siedzącego
w swoim pokoju Shannona, który wielce zadowolony z tego co powiedział, nabija
się z nas.
- Czy ja wiem? Czasami ma takie
odchyły – dla lepszego zobrazowania, Jared pochylił się nieco w tył, łapiąc w
ostatniej chwili równowagę.
- Przestań, bo sam się prosisz o guza
– zaśmiałam się z niego, łapiąc za skrawek jego koszuli.
- Bardzo śmieszne – zmrużył oczy
i prychnął.- Ja tu o życie walczyłem, a Ciebie było tylko stać na śmiech.
- Przecież złapałam za twoją
koszulę – broniłam się, zdając sobie sprawę z tego, że mężczyzna żartuje.
- Ta, jakby runął na podłogę, to
udałoby ci się co najwyżej ją ze mnie zerwać, a nie uchronić mnie przed
upadkiem – potarł się po lekko zarośniętym policzku – Uwierz mi, wiem co mówię
- A skąd wiesz, że nie taki
właśnie był mój plan? – uśmiechnęłam się zawadiacko, zbliżając się do niego o
krok. Jeden głęboki wdech, i jego zapach już wypełniał moje płuca.
- A był? – wyszeptał. Oparł swoje
czoło o moje i potarł delikatnie nosem, mój nos. Zachichotałam, papugując po
nim gest.
- A co będę miała z tego, że ci
powiem? – droczyłam się. Patrzyłam prosto w jego błyszczące oczy, czując jak
kolana uginają się pod moim ciężarem. Dotknął mojego policzka i złożył
delikatny pocałunek na moich ustach. Zamknęłam oczy i oplotłam jego szyję
rękoma, akurat w momencie, gdy na schodach zadźwięczały kroki Shannona.
Puściłam Jareda i spojrzałam na jego brata, siląc się na uśmiech.
- Znów wam przerwałem?!- zawył, a
mój towarzysz pokiwał głową.- Kurwa! Ja to mam wyczucie – pokręcił głową,
stając tuż obok mnie – Postaram się trzymać od was z daleka, jak jesteście
razem. Albo nie…- zamyślił się, dźgając palcem moje ramię. – To wy się
chowajcie. Nie będę wtedy ze strachem wychodził z pokoju. I nie róbcie tego w
mojej kochanej kuchni! – pomachał Jaredowi palcem przed nosem.- To moja
kuchnia. Pamiętaj.
- Tak, tak, wiem.- westchnął. –
Miałeś gdzieś iść? To idź.
- Ciasto! – krzyknęłam, rzucając
się pędem w stronę kuchni.- Muszę je co pół godziny sprawdzać! – wyjaśniłam,
zaglądając przez szybę na mój wypiek. W kuchni już powoli unosił się jego
zapach, powodując narastający apetyt u mojej osoby.- Nie doczekam się –
szepnęłam, wstając.
- Pamiętaj, że ciasto będzie
dopiero po obiedzie – pouczył mnie Shannon, a ja spojrzałam na niego jak na
idiotę.
- Daj mi spokój, mamusiu –
wyszczerzyłam się do Jareda.
- A czy ja ostatnio nie byłem
nazywany tatuśkiem?
- Mnie nie interesuje jak się
bawicie ekhem…w łóżku.- wypalił Shannon, karcąc nas wzrokiem.- A teraz wypad mi
stąd! Sio!- machnął ręką i przepychając się obok mnie, sam skontrolował sernik.
***
Modelka. Pieprzona modelka.
Przynajmniej taką ma figurę i według mnie spokojnie mogłaby nią być. Zerknęłam
na braci, którzy zaczarowani wpatrywali się w nią, kiwając raz po raz głową na
jej słowa. To, że Shannon wpatrywał się w nią jak w obrazek, rozumiem. Ale
Jared? Wiem, faceci tak mają. Ale przecież zapewniał mnie, że mu na mnie
zależy, czemu więc mi to robi i na moich oczach rozbiera Rosalie z tych i tak
skąpych ubrań? Chrząknęłam, wycierając usta chusteczką i przepraszając
towarzystwo wyszłam do kuchni. Wydobyłam z lodówki wino, a z szafki 4 kieliszki
i wróciłam z powrotem, wręczając Jaredowi na siłę korkociąg.
- Z łaski swojej, otwórz wino –
mruknęłam, kiedy spojrzał na mnie i na trzymany przedmiot nieprzytomnie.
- Ach, tak, już.
Usiadłam na swoim miejscu,
posyłając Rosalie delikatny, wymuszony uśmiech. Podałam wszystkim kieliszki, a
Jared rozlał trunek. Zamoczyłam usta w czerwonym płynie, które natychmiast
rozgrzało moje gardło. Wepchnęłam do ust ostatni kęs potrawy przygotowanej
przez Shannona i postawiłam talerz po swojej lewej stronie.
- Kto ma ochotę na sernik? –
zapytałam, ale nikt poza Rosalie mi nie odpowiedział. Blondynka przystała na
propozycję, podając mi swój talerzyk, na który nałożyłam starannie odkrojony
kawałek cista.- A wy?- zwróciłam się do mężczyzn, ale pokręcili głowami. Postanowiłam
dziś ignorować zachowanie Jareda. Zatopiłam widelczyk w swojej porcji sernika i
spojrzałam na serwetkę, której jeden z rogów namiętnie skubałam od godziny.
Kobieta jest miła, nie powiem. Czarująca, piękna, wygadana, zabawna, no i
młoda. Wyglądała na co najwyżej 28 lat. Czułam się przy niej staro, chociaż
byłam niewiele starsza. Do tego ta jej zadbana fryzura. Czerwone, długie
paznokcie i niemalże niewidoczny make up. Czułam się przy niej po prostu jak
fleja.
- Jared! – spojrzałam na zegarek,
zrywając się z miejsca. Wszyscy spojrzeli się na mnie, jak szybkim krokiem
okrążam stół, by dotrzeć do wokalisty.- Musimy jechać – oznajmiłam i wyszłam z
pokoju.
- Gdzie?- zwołał za mną.
- Na zdjęcie szwów? – spojrzałam
na niego znacząco, zaglądając do salonu. Stanęłam przed lustrem, związałam
włosy i narzuciłam na siebie kurtkę. Gdy wsunęłam stopy w pantofle, Jared
dopiero wyszedł z salonu. Chwycił kluczyki i pomachał mi nimi przed twarzą.
Zmarszczyłam brwi, spoglądając to na niego, to na przedmiot. W końcu do mnie
dotarło.- Przecież miałeś mnie tam zawieść – syknęłam. Nie czekając na reakcję,
wzięłam torebkę, wyrwałam mu kluczyki i wyszłam na zewnątrz. Dobrze chociaż, że
nie pada. Wsiadając do samochodu, rzuciłam torbę na drugie siedzenie i ruszyłam
do szpitala. Jared to cham. Już było tak dobrze, ale pojawiła się przyszła
Shannona, a jemu kompletnie odbiło. Ciekawe co zrobi, jak wrócę do domu i nie
będę się do niego odzywała. Pewnie nawet nie będzie wiedział dlaczego. Faceci!
Jakiś czas później zatrzymałam się
przed szpitalem- na szczęście obyło się bez korków- i ruszyłam do środka.
Podeszłam do rejestracji, stając w dwuosobowej kolejce. Spojrzałam na zegarek.
Dochodziła 14, gabinet zabiegowy był czynny do 14.30. Zagryzłam wargę, mając
nadzieję, że nie będzie pod nim długiej kolejki. Kiedy podeszłam w końcu do
stojącej w rejestracji kobiety, ta skierowała mnie na drugie piętro do gabinetu
10. Wdrapałam się po schodach, czując dyskomfort w miejscu, gdzie miałam na
stopie szwy. Zdyszana rozejrzałam się, a mój wzrok padł na gabinet 8. Dziesiąty
powinien być za ścianą. Ruszyłam w tamtym kierunku.
- Państwo do dziesiątki?-
zapytałam kobietę z dzieckiem i jakiegoś mężczyznę. Pokręcili głowami, więc
zapukałam do drzwi i słysząc krótkie proszę, weszłam do środka. Przy biurku
siedziała starsza już pielęgniarka, a druga, młodsza od niej krzątała się po
pomieszczeniu.
- W czym możemy pomóc? – zapytała
ta starsza, uśmiechając się do mnie delikatnie. Ciekawe czy z chęci, czy z
przymusu.
- Mam do zdjęcia szwy, dwa na
brwi i pięć na stopie.
- Proszę usiąść – poleciła ta
młodsza, wskazując mi fotel. Zdjęłam płaszcz i położyłam razem z torebką na
krześle, po czym niechętnie usiadłam na fotelu zabiegowym. Zdjęłam jeden
pantofel, a pielęgniarka spojrzała na gojącą się ranę.- Coś się babrze. Nie
boli pani? – zapytała, uciskając zaczerwienioną skórę wkoło rany.
- Owszem, boli.- przytaknęłam,
krzywiąc się.
- Zdejmę szwy, ale będzie pani
musiała tę ranę wysuszać i smarować maścią z antybiotykiem. Michel, pójdziesz
po dyżurnego lekarza?- zwróciła się do koleżanki, a ta pośpiesznie wyszła.- My
nie możemy wypisywać recept – wyjaśniła, po czym zabrała się za moją brew,
naciągając mi skórę na różne możliwe sposoby.
- Coś nie tak?- zapytałam, gdy
milczała.
- Nie, wszystko w porządku. To
się ładnie goi.- zaczęła grzebać w szufladzie.- Za chwilę przetnę nitki i
wyciągnę pęsetą. Proszę się nie przestraszyć, to może trochę poszczypać –
pokiwałam głową, zaciskając palce na brzegach fotela. Czy wspominałam już, że
boję się szpitali? Serce zabiło mi mocniej, gdy zimny metal dotknął mojej
skóry.- Uwaga…- ostrzegła, po czym szarpnęła, a ja poczułam szczypanie. Z oka
popłynęła łza. Jak skubię brwi, też tak mam, taki odruch, niekontrolowany.- I
ostatnia..- znów szczypanie, kolejna łza.- Już. Teraz trudniejsza sprawa –
pochyliła się nad moją stopą.
- Będzie boleć? – zapytałam.
- Trochę tak. Na pewno bardziej
niż brew, bo jest stan zapalny.
- No trudno. Im szybciej tym
lepiej.- mruknęłam i zacisnęłam dzielnie zęby. Jared mógłby tu być, nawet sama
świadomość, że czeka na mnie za drzwiami była by pomocna. Skrzywiałam się za
każdym razem gdy wyciągała szwy, a gdy skończyła odetchnęłam z ulgą.
- Już po sprawie. Teraz zaczekamy
na lekarza i już jest pani wolna.- pielęgniarka wrzuciła narzędzia do zlewu i
zdjęła gumowe rękawiczki.- Nazwisko?
- Danielle Black – powiedziałam,
obserwując jak wpisuje coś do mojej karty.
Chwilę później do gabinetu wszedł
ten sam lekarz, który zakładał mi szwy. Najwyraźniej mnie poznał, bo posłał mi
szeroki uśmiech i zajrzał do mojej karty.
- Pokaż no mi tą stopę, Danielle
– podniosłam nogę, a on obejrzał ranę, dotykając miejsca wkoło niej jak
uprzednio pielęgniarka.- Boli? – pokiwałam głową. Wstał i wyjął z kieszeni w
kitlu długopis i bloczek recept.- To było do przewidzenia, jak przyjechałaś
rana była mocno zabrudzona.- nabazgrał coś szybko, co chwilę spoglądając w moją
kartę.- Po kąpieli przemywaj ranę spirytusem, by ją wysuszyć, a potem tą maścią
– wręczył mi kartkę, na którą spojrzałam.- Po kilku dniach powinno być już
lepiej. Jeśli jednak tak się nie stanie, zgłoś się do swojego lekarza
pierwszego kontaktu.
- Dobrze – zapewniłam, zakładając
but.- To już wszystko? – spojrzałam na lekarza, a on z uśmiechem kiwnął głową.-
Dziękuję, w takim razie. Do widzenia.- nacisnęłam klamkę i wyszłam na korytarz.
Z tego co pamiętam gdzieś na dole musi być apteka. Narzuciłam na siebie płaszcz
i zeszłam na dół. Tak jak pamiętałam, mieściła się tuż przy wyjściu. Wykupiłam
w niej receptę i zadowolona skierowałam się do samochodu. W aucie spojrzałam na
swoje odbicie w lusterku wstecznym i stwierdziłam, że bez szwów o wiele lepiej
wyglądam. Nie pasowały mi.
Gdy dotarłam do domu, Rosalie już
nie było, co zauważyłam po braku jej kurtki na wieszaku. Słyszałam szum wody w
kuchni i obijające się o siebie naczynia. Zajrzałam do salonu, gdzie na kanapie
siedział Jared, wlepiając oczy w ekran telewizora. Wycofałam się i weszłam na
górę, do łazienki. Postanowiłam jak najszybciej umyć tę stopę, przemyć
spirytusem i posmarować maścią. Miałam już dość tego bólu. Gdy wykonałam już
wszystkie polecenia lekarza, wyszłam z łazienki i ruszyłam do pokoju. Odpaliłam
laptopa i zajrzałam do szafki, w poszukiwaniu jakichś luźniejszych ubrań. Do
ręki wpadła mi żółta sukienka, sięgająca do kolan. Narzuciłam ją na siebie,
pozbywając się spodni i bluzki, po czym usiadłam z laptopem na kolanach, na
łóżku. Przejrzałam najpierw pocztę, ale żadnej odpowiedzi co do terminu spotkań
jeszcze nie dostałam. Wklepałam więc w wyszukiwarkę nazwę firmy Jackoba i
weszłam na ich stronę. O dziwo moje nazwisko nadal widniało po prawej stronie,
w dziale ‚ Kadra’. Zła i nieco zaskoczona postanowiłam napisać do Carmen,
informatyczki, która zajmowała się stroną Jackoba, by poprawiła ten błąd.
- Ale Jackob nic mi nie mówił o
tym, że odeszłaś – powiedziała zaraz po tym, jak wyjaśniłam jej po co dzwonię.
– Naprawdę odeszłaś? Myślałam, że po prostu wzięłaś sobie więcej wolnego.
- Odeszłam, Carmen –
westchnęłam.- To poprawisz to dla mnie?
- Tak, jasne. Nie ma problemu.
Jutro mam chwilę wolnego, to wtedy się tym zajmę, dobrze? – mruknęłam
przytakując.- Co u ciebie? Jak się tak w ogóle czujesz? – zapytała. Ciekawe,
czy dlatego, że tak wypadało, czy naprawdę ją to interesowało.
- Już dobrze. Lepiej niż można by
się tego spodziewać. – powiedziałam, ostrożnie ważąc słowa. W końcu już tam nie
pracuję.
- Bo wiesz…jestem w ciąży –
otworzyłam usta, nie wiedząc co powiedzieć. – Z Timem. Dwa tygodnie temu
pobraliśmy się, a wczoraj dowiedziałam się, że jestem w pierwszym miesiącu
ciąży – trajkotała, wyraźnie się ciesząc.
- To wspaniale! – wyrzuciłam z
siebie, gdy tylko skończyła.- Gratuluję i męża i ciąży! Och, oby Ci się
wszystko ułożyło, wiesz, że zawsze wam kibicowałam w tych waszych podchodach –
zaśmiałam się na samo wspomnienie tego długiego, burzliwego okresu, kiedy Tim
starał się o jej względy, ale nieugięta Carmen raz za razem odsyłała biedaka w
diabły.
- Wiem, wiem.- zamilkła na
moment.- Danielle?
- Mhm?
- Może byśmy się umówiły kiedyś
na kawę?- zaproponowała ku mojemu zaskoczeniu. To była ostatnia rzecz jakiej
się spodziewałam.
- Z wielką przyjemnością –
powiedziałam zgodnie z prawdą. Pożegnałyśmy się i rzuciłam telefon na szafkę,
akurat w momencie gdy rozległo się pukanie do drzwi. Zignorowałam to, zamykając
laptopa i odkładając go na stoliczek. Położyłam się na łóżku i zamknęłam oczy,
czując ogarniające mnie zmęczenie. Ciekawe tylko po czym? Bo nie przypominam
sobie, żebym robiła coś bardzo męczącego.
***
- Masz tu wszystkie papierzyska –
rzuciłam prawnikowi teczkę na biurko. Tabliczka na nim stojąca oznajmiała wszystkim
niewiedzącym, że to Prawnik Andreas Clingman. Musi być cenna, a przynajmniej na
taką wygląda. Clingman zerknął na mnie ponad okularami i uśmiechną się
delikatnie.
- Pani Black – śmiesznie układał
usta, gdy wypowiadał moje nazwisko. Starałam się z całych sił, by nic nie
zmąciło mojej powagi. Zamrugałam kilka razy, skupiając się na tym po co tu
przyszłam.
- Pan Clingman – odparłam i
skinęłam nieznacznie głową w jego stronę.
- Może przejdziemy na Ty? W końcu
mamy od teraz współpracować, i wygodniej by było się porozumiewać. Nie
sądzisz…Danielle? – uśmiechał się uprzejmie. Skinęłam tylko głową i postukałam
palcem w okładkę segregatora.
- Kiedy będę mogła to odebrać?
Wiesz, zależy mi na czasie, bo jakby to powiedzieć…jestem aktualnie bez pracy –
zajebiście zaczynasz znajomość, nie ma co!, skarciłam się w myślach. Zamiast
się chwalić, że otwierasz własny biznes, ty chwalisz się, że jesteś bezrobotna.
Wspaniała autoprezentacja, nie ma co. A kpiący uśmiech, który wkradł mu się na
usta jest bardzo wymowny. Naprawdę, nie musiałaś tego mówić.
- Myślę, że jak zacznę jeszcze
dziś – chwycił segregator i przejrzał pobieżnie jego zawartość – to tak
maksymalnie za tydzień będzie do obioru.
- To dobrze. Szczerze mówiąc
obawiałam się, że to będzie trwało dłużej – oparłam prawą rękę na biodrze, lewą
podpierając się o oparcie fotela.
- No i masz rację, ale skoro tak
zależy ci na czasie, postaram się nad tym dłużej posiedzieć – pokazał swoje
idealne, śnieżnobiałe zęby w szerokim uśmiechu.
- Dziękuję – starałam się ukryć
zażenowanie. Zrobiło mi się głupio, gdy zdałam sobie sprawę z jego słów. Czyżby
mnie podrywał? – Mam jeszcze jedno pytanie… – zaryzykowałam, zmieniając temat.
- Słucham.
Usiadłam na fotelu i położyłam
dłonie na biurku, zastanawiając się od czego zacząć. Mężczyzna pochylił się
nieco do przodu. Muszę przyznać, że ma niezłe perfumy, ale nie ma szału, jak u
Jareda.
- Widzisz…mam problem z byłym
narzeczonym.
- Jakiego rodzaju?- przerwał mi,
podnosząc rękę.
- Mieliśmy wspólne oszczędności.
Było ich całkiem sporo, nie jestem teraz w stanie podać konkretnej kwoty.
Pieniądze były na koncie, które otworzyliśmy na jego nazwisko, i tu jest
problem, bo ja również wpłacałam tam pieniądze. I nie wiem jak je odzyskać.
- Musiałabyś mieć jakiś dowód na
to, że je tam wpłacałaś – zamyśliłam się – Nie wiem, wpłacałaś osobiście, czy
przelewem z konta?
- Różnie – odparłam,
zastanawiając się do czego zmierza.
- Ile czasu to trwało?
- Oj, od 5 lat chyba. Co miesiąc
wpłacałam około 200 dolarów.
- To spora suma – tym razem to on
się zamyślił, wpatrując się w widoki za oknem. – Przechowujesz gdzieś takie
dokumenty, jak dowody wpłaty? Bo jak wpłacałaś osobiście, to musiałaś je
dostawać – wzruszyłam ramionami, jednocześnie kręcąc głową.- Bo przelewy
udowodnisz, wystarczą bilingi z konta z wyszczególnioną sumą i numerem konta na
który przelewałaś. Tylko nie pamiętam ile potrzeba takich dokumentów, by
udowodnić, że pieniądze były regularnie wpłacane.
- A gdyby zdobyć bilingi z tego
konta?
- To może tylko sąd. Inaczej to
nie będzie dowód.
- Czyli muszę założyć mu sprawę w
sądzie?- upewniłam się.
- Niestety tak. Innego wyjścia
nie widzę. Chyba, że sam by oddał, ale skoro przychodzisz z tym do mnie, to
wnioskuję, że nie chciał oddać.
- Nawet nie chciał o tym słyszeć.
Zresztą…to długa historia.- machnęłam ręką.
Sprawa w sądzie? Nie chcę się
szwendać po sądach, ale nie mogę machnąć na te pieniądze ręką, bo to nie są
jakieś grosze. Nie wystarczy na mieszkanie, Sam musiał wziąć kredyt na tamten
dom, ale to też nie jest suma, którą można olać. Chcę odzyskać te pieniądze, bo
są moje i ja na nie pracowałam. Nie pozwolę żeby ktoś, kto nie jest ich
właścicielem, wyrzucał je w błoto, zamiast mi je oddać. Porozmawiałam jeszcze
chwilę z Andreasem i wyszłam z biura. Postanowiłam zadzwonić do Sama i ostrzec go,
że jeśli nie odda mi moich pieniędzy, to pozwę go do sądu, ale on mnie tylko
wyśmiał i rozłączył się. Najwyraźniej nadal był pod wpływem alkoholu. Szczerze
dziwię się co się z tym człowiekiem dzieje. Nie poznaje go, to nie jest mój
Sam, którym kiedyś dla mnie był. Pytanie tylko, czy on udawał dla mnie kogoś
kim nie był? Czemu wszyscy ludzie są tak zakłamani? Czemu zamiast być
prawdziwym sobą, wszyscy zakładają jakieś cholerne maski, jakby szli na jakiś
pieprzony bal? Szarpnęłam za klamkę tego starego gruchota, którym aktualnie
jeździłam. Usłyszałam w głowie głos Jareda, który upomina mnie, żebym
obchodziła się z tym wozem delikatniej. Już dziś rano zrobił mi wywód na ten
temat. Schyliłam się po torebkę, która wyleciała mi z ręki i wsiadłam do
samochodu, zamykając drzwi. Natychmiast otworzyłam korbką okno, nie mogąc
znieść tego smrodu. Czy to się kiedykolwiek wywietrzy? Na szczęście niedługo
odzyskam swój samochód. Postanowiłam pojechać do studia, w którym kończyli
kręcić teledysk i wyciągnąć Jareda na lunch. Shannon mi coś ostatnio wspominał,
że jak Jay pracuje, to nie je, bo nie ma na to czasu, więc postanowiłam nieco
go dokarmić. Gdy zajechałam pod budynek, wyjęłam telefon i wybrałam numer do
Jareda. Obiecał za moment zejść. Uśmiechnęłam się sama do siebie, gdy
usłyszałam zdziwienie w jego głosie, gdy kazałam mu wziąć pół godziny przerwy i
zejść do mnie na dół. Znając jego, pewnie teraz myśli, że skoro przyjechałam i
kazałam mu zejść, to coś mi się stało. Może powinnam była wyjaśnić do czego
jest mi potrzebny? Ale zobaczyłam jego minę, gdy wybiegł z budynku i zaczął się
za mną rozglądać, i doszłam do wniosku, że dobrze zrobiłam nic mu nie mówiąc.
Przynajmniej miałam ubaw. Wysiadłam z samochodu i krzyknęłam do niego,
energicznie machając. Czułam się jak idiotka, na której skupione były teraz
oczy wszystkich przechodniów. A chuj im w dupy, mogę robić co chcę, i nie ich
sprawa.
- Co się stało? – zapytał,
wsiadając do samochodu.
- Zabieram Cię na obiad –
oznajmiłam dumnie, odpalając samochód – Trzeba cię trochę podtuczyć, bo
wyglądasz jak chodzący szkielet – całkiem świadomie mu dogryzłam.
- Nie podoba ci się coś? –
zirytował się. Zaryzykowałam i zerknęłam na niego przelotnie. Wpatrywał się w
swoje okno i nerwowo skubał dolną wargę. I podobno to kobiety są słodkie jak
się złoszczą. Zignorowałam jego pytanie i w ciszy dojechaliśmy do mojej
ulubionej knajpki. Zgasiłam silnik i zaczęłam natarczywie wpatrywać się w
bruneta, który wciąż nieugięcie milczał.
- Jared, obrażasz się o takie
żarty?
- Nie.
Pokiwałam głową, podśmiewając się
pod nosem. Wypowiedział to takim tonem, który świadczył o tym, że jednak tak.
Postukałam palcem w kierownice. Szkoda, że w tym gruchocie nie ma radia, bo już
jak mamy tu siedzieć w milczeniu, to chętnie posłuchałabym jakiejś muzyki.
Zerknęłam jeszcze raz na Jareda. Nic się nie zmieniło, prócz tego, że przestał
skubać wargę, zaczął miętosić rękaw bluzki.
- Denerwujesz się.
- Nie.
- To widać.
- Nie.
- Ech – westchnęłam, wygładzając
t-shirt – Chcesz, to cię odwiozę i pojadę sama coś zjeść – poddałam się.
- Nie.
- Co nie? Jared – objęłam twarz
dłońmi – Miało być miło, chciałam dobrze. A przez to, że bierzesz moje żarty do
siebie, wszystko się zjebało. Gratuluję ci, myślałam, że nikt, ani nic mi dziś
nie zepsuje humoru – dodałam nieco ciszej. Wrzuciłam wsteczny bieg i
wykręciłam. Jared wpatrywał się we mnie tymi swoimi ślepiami, ale olałam to, i
ruszyłam z powrotem pod jego studio. Po pięciu minutach zatrzymałam się na
krawężniku i niemalże wywaliłam go siłą z samochodu, by potem szybko wtopić się
w resztę pędzących po ulicach aut. Nie powiem, to nie było łatwe, zwłaszcza jak
się jechało takim rozklekotanym samochodem jak ja, ale jakoś mi się udało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz