piątek, 19 kwietnia 2013

Chapter 14


Przejrzałam jeszcze raz te kilka CV, które dostałam na maila, a następnie wdrukowałam. Rozsiadłam się z nimi na podłodze, dokładnie wczytując się w każdą linijkę tekstu. Jeszcze zanim zaczęłam je drukować, napisałam do wszystkich tych osób z zapytaniem, kiedy pasowałoby im spotkać się ze mną na rozmowę kwalifikacyjną. To jedna z najlepszych, ale i najgorszych części tego przedsięwzięcia. To ja będę panowała nad przebiegiem rozmowy i to ja zadecyduję o jej wyniku, ale równocześnie to na mnie będzie spoczywała odpowiedzialność za wybór pracowników. Jeśli wybiorę źle, cała wina spadnie tylko i wyłącznie na mnie.
Podniosłam oczy znad papierów, obserwując Jareda, który szybkim krokiem przemierzył pokój i rozsiadł się na kanapie, trzymając w dłoniach kubek z parującą cieczą. Uśmiechnął się do mnie, zerkając przelotnie na stos kartek, który znajdował się tuż koło mnie. Zerknęłam w ich kierunku i westchnęłam. Nigdy nie lubiłam papierkowej roboty, a najgorsze z tego wszystkiego było to, że muszę te dokumenty jeszcze dziś poukładać chronologicznie, zapakować w koszulki i zanieść w segregatorze do mojego prawnika, by mógł je przejrzeć i skorygować. Nie znoszę pracy biurowej, nie nadaję się na sekretarkę, prędzej dałabym się pokroić na kawałeczki, niż zatrudnić w jakiejś firmie na takim stanowisku.
- Może Ci pomóc? – zaproponował mężczyzna, i zsunął się z kanapy na podłogę, stawiając kubek tuż obok siebie.
- Uważaj, nie wylej – powiedziałam, patrząc niepewnie na chwiejące się na dywanie naczynie. Szkoda mi zarówno dywanu, jak i papierów.
- Nie bój się. To jak z tą pomocą? – przestawił go na stolik, a ja posłałam mu wdzięczne spojrzenie.
Tak, już mogę mówić. Kilka dni temu nie byłam w stanie wykrztusić słowa, teraz mojej mowie towarzyszyła jedynie lekka chrypka, która według Jareda była seksowna. Jeszcze wczoraj czułam się osłabiona, a wieczorem dopadła mnie lekka gorączka. Dziś czułam się o wiele lepiej, co więcej, byłam szczęśliwa, gdyż to właśnie na dziś dzień przypadał termin zdjęcia mi szwów. Brew goiła się całkiem dobrze, powoli odrastała po wygoleniu, które było niezbędne do założenia szwów. Natomiast stopa…to już inna bajka. Niemalże cały czas bolała, a rana była mocno zaogniona. Starałam się chodzić na palcach, by nie narażać jej na otarcia, ale to niewiele pomagało.
- Zawiózłbyś mnie na zdjęcie szwów? – zapytałam, przybliżając się do niego nieznacznie. Mój samochód został odholowany do warsztatu i miał być gotowy do odbioru dopiero w przyszłym tygodniu. Owszem, dostałam auto zastępcze, ale to był taki gruchot, że nawet nie miałam ochoty do niego wsiadać. Śmierdziało w nim stęchlizną i czymś jeszcze, ale nie potrafiłam tego zidentyfikować.
- Co to za pytanie? Przecież to oczywiste, że właśnie tak zrobię – odparł, udając urażonego. A może nie udaje?
- Tak tylko pytałam. Wolałam się upewnić – puściłam mu oczko i wróciłam do przeglądania papierów – muszę to do jutra posegregować i zanieść do prawnika – westchnęłam, biorąc plik dokumentów do rąk i przekartkowując je. Zdmuchnęłam kosmyk włosów, który drażnił moją wargę. Pofrunął do góry, by po chwili opaść z powrotem na dawne miejsce. Jared ulitował się nade mną i starannie założył mi je za ucho.
- Mogę Ci pomóc. A jutro po drodze do pracy podwiozę je do twojego prawnika – zaproponował, a ja spojrzałam na niego z politowaniem.
- Czy ty myślisz, że nie umiem sama nic zrobić? Poza tym muszę do niego jechać osobiście i omówić parę ważnych spraw – opuściłam głowę i zaczęłam odkładać dokumenty na różne kupki, które wylądują w oddzielnych koszulkach.
- Nie denerwuj się – spojrzałam na mężczyznę i lekko się uśmiechnęłam.
- Wcale się nie denerwuję – zapewniłam.
- Daj mi połowę tych dokumentów i powiedz według jakich kryteriów je rozdzielasz – spojrzałam na wyciągniętą w moją stronę rękę.
- Bardziej mi pomożesz robiąc dla mnie dobrą kawę – oznajmiłam, uśmiechając się podstępnie.
- Mogę ci pomóc jeszcze bardziej, ale nie wiem czy dałabyś potem radę dokończyć tą robotę – poruszył znacząco brwiami, a na jego twarz wkradł się brudny uśmiech.
- Spadaj! – zaśmiałam się, gdy rzucona przeze mnie teczka trafiła do celu i uderzyła Jareda w kolano. Do pokoju wszedł Shannon, patrząc na nas z politowaniem.
- Nie bijcie się, dzieci – pokiwał palcem – Że też ja muszę opiekować się takimi wyrośniętymi bachorami! – wzniósł ręce do góry, patrząc w sufit po czym opadł na kanapę. Ręce złożył na klatce piersiowej, a nas skrupulatnie zlustrował.- Wy coś ten teges, prawda?- zapytał z głupkowatym uśmiechem.
- Chyba sobie żartujesz – otworzyłam szeroko oczy, krzywiąc z niesmakiem usta.- Jestem dziewicą i nic tego nie zmieni – oznajmiłam buńczucznie, na co oboje parsknęli śmiechem.
- Jak ty jesteś dziewicą, to chyba Maryją – wybąkał Shannon, powstrzymując kolejną salwę śmiechu.
- To był nie na miejscu – powiedział Jared, przez co zrozumiałam sens słów jego brata. Spochmurniałam, starając się nie okazywać tego towarzyszom. Owszem, Jay miał rację, to nie było na miejscu, zwłaszcza, że poroniłam, ale gdyby nie zganił brata, nie dotarłoby to do mnie.
- Przepraszam – Shann wyprostował się, uderzając pięścią w czoło – Jestem skończonym kretynem.
- Nie prawda. Wymsknęło ci się – pokręciłam głową, zaprzeczając jego słowom. Wróciłam do przeglądania dokumentów, czując na sobie ich spojrzenia. Oderwałam się na moment, spoglądając to na jednego, to na drugiego, co poskutkowało tym, że odwrócili oboje wzrok.- I tak ma być – wyszeptałam, zastanawiając się, na która kupkę odłożyć tę kartkę?
Ostatnio coraz lepiej dogadywałam się z nimi, a jakiekolwiek wcześniejsze uprzedzenia odepchnęłam w kąt. Cieszyłam się, poznając ich na nowo, powoli, bez pośpieszania. Oni najwyraźniej odetchnęli z ulgą, ciesząc się z tego, że moje humorki się skończyły, i nie dziwiłam im się. Sama ledwo pojmowałam co się wtedy ze mną działo i niechętnie wracałam myślami do tamtych, ciężkich dni. Zdecydowanie za dużo rzeczy na głowie, za dużo potknięć i upadków. Ale to ma się teraz zmienić i mam nadzieję, że na lepsze. Kto wie, może mi się uda podnieść? Z podniesioną głową i wyprostowanymi plecami. Przynajmniej tak bym chciała. Poza tym chcę się jak najszybciej wynieść od Jareda i Shannona, nie mogę im siedzieć na głowie do końca życia. To nie w moim stylu, i to również mnie męczy, ale staram się myśleć pozytywnie i zajmować tym, czym powinnam.
- Chciałaś kawę – spojrzałam na Jareda. Siedział tuż obok, zaglądając mi przez ramie i czytając nagłówek dokumentu – Co się tak wpatrujesz w tę kartkę? Może jednak ci pomogę, bo coś ci to nie za bardzo idzie.
- Nie, naprawdę dziękuję – moje kąciki nieznacznie uniosły się do góry – ale skoro sobie przypomniałeś o kawie, to nie pogardzę nawet łykiem.
- Masz – podał mi swój kubek, a ja spojrzałam na niego ze zdziwieniem – No co? Przecież nie jest trująca. Sam ją piłem, a jak widzisz, nadal żyję – tym razem spojrzałam na niego spode łba – Brzydzisz się po mnie pić?
- Wymienialiście ze sobą ślinę, ale tak. Boi się. Widzę ten strach w jej oczach – powiedział Shannon, wstając z kanapy – Ja ci zrobię kawę i przy okazji sobie.
- Dzięki – uśmiechnęłam się do niego szeroko, przenosząc wzrok na Jareda – No co?
- Naprawdę się brzydzisz? – wpatrywał się we mnie z uwagą. Chwyciłam jego kubek i upiłam łyk, wykrzywiając się.
- Jak widzisz wypiłam z twojego kubka i się nie brzydzę. Po prostu nie lubię twojej kawy, bo za dużo słodzisz – oddałam mu jego własność i skupiłam się na dokumentach, ale nie na długo.
- Przecież to tylko jedna łyżeczka – jękną, smakując napoju.
- Dla mnie nawet tyle to za dużo – mruknęłam. Przejechałam palcem po linijce tekstu i rzuciłam kartkę na środkową kupkę – Jared, chciałabym to szybko skończyć, mógłbyś…?
- Tak, już sobie idę i ci nie przeszkadzam – wstał pośpiesznie i opuścił pokój. Pokręciłam głową, zagryzłam wargę i w dość szybkim tempie uporałam się ze stopniowo zmniejszającym się plikiem dokumentów w mojej ręce. Zapakowałam je do koszulek i zadowolona zamknęłam segregator. Dość ciężki, pomyślałam, wstając i kładąc go na stoliczku. Opadłam zadowolona na kanapę i położyłam głowę na oparciu, wpatrując się w sufit. Otwieram własną firmę! Zaczynam pracować sama na siebie i swój sukces, a nie dla Jackoba, jak to było do tej pory. Owszem, byłam jedną z najlepszych, ale moje sukcesy spadały zazwyczaj na Jackoba, który jako mój szef zbierał pochwały i nagrody. A teraz ja będę szefową. Na samą myśl poczułam dumę, ale i strach. A jak się nie sprawdzę? Co wtedy? Może niepotrzebnie to robię, niepotrzebnie ryzykuję. Mogę zyskać wiele, ale i wszystko stracić. Czy wtedy, tak jak zapewniał mnie Jay, Jackob przyjąłby mnie z otwartymi ramionami z powrotem na swój pokład? Ja nie jestem tego taka pewna.
- Proszę – Shannon wręczył mi filiżankę, a ja chwyciłam ją w dwa palce. Gdy tylko puścił uszko, złapałam za nie i podmuchałam w poparzone paluchy.
- Dziękuję – przyjrzałam mu się uważnie, gdy z zadowoloną miną opadł obok mnie. Cała kanapa ugięła się i zabujała pod jego ciężarem. Spojrzałam na filiżankę, starając się nie ulać okropnie gorącej kawy na siebie.- Coś ty taki zadowolony?- zapytałam, gdy oparł rękę na kanapie tuż za moimi plecami. Pokręcił głową, a jego uśmiech jeszcze się powiększył.- Zakochałeś się – rzuciłam na odczepnego, a on wlepił we mnie swoje oczy, marszcząc nos. Spojrzałam na niego uważniej i walnęłam się wolną ręką w czoło.- No tak! Zakochałeś się! – wykrzyczałam, a on cicho zachichotał.- Kim jest ta szczęściara?- poruszyłam brwiami, dźgając go łokciem w żebra.
- Daj mi spokój kobieto! Myślisz, że ci powiem?
- No mów! – spojrzałam na niego błagalnie, układając usta w podkówkę.- No mi nie powiesz?- jęknęłam żałośnie. On tylko spojrzał na zegarek, nadal szeroko się uśmiechając.
- Zaraz ją poznasz. Przychodzi do nas na obiad – oznajmił.
- To dlatego od rana stoisz w kuchni i pichcisz! – odkryłam Amerykę, skubiąc fartuszek, który miał na sobie. Swoją drogą dość umorusany fartuszek, tak samo jak i jego właściciel – Jared wie?
- Tak. Poszedł kupić jakieś ciasto, bo moje mi nie wyszło – skrzywił się nieznacznie.
- Mogłeś powiedzieć, sama bym coś upiekła. O, na przykład moją specjalnością są wszelkiego rodzaju serniki! – postawiłam filiżankę na jedynym wolnym skrawku blatu.- Za ile ma przybyć?
- Za 2 godziny.
- To zdążę upiec, jeśli doliczymy jeszcze czas na zjedzenie obiadu – zadowolona podniosłam się z kanapy. Chwyciłam swój nowy telefon i wybrałam numer do Jareda. Odebrał po pierwszym sygnale.- Wyjdź z tej cukierni i idź do sklepu.
- Po co?
- Sama zrobię sernik. – zajrzałam do szafki, i sprawdziłam czego mi brak.
- No dobra – westchną i usłyszałam jak otwiera drzwi.- Co mam kupić?
-W smsie napiszę ci co masz kupić, bo widzę, że wielu rzeczy tu brakuje, a wątpię, żebyś zapamiętał wszystko co ci powiem.
- Dobrze myślisz – zaśmiał się.- To ja czekam na smsa.
Rozłączyłam się i wystukałam na klawiaturze telefonu całą listę rzeczy. Poza mąką, masłem i twarogiem, nie znalazłam nic więcej, co było mi potrzebne. Wysłałam wiadomość i wróciłam do pokoju, opadając z powrotem obok Shannona.
- I co? – zapytał.
- Poszedł do sklepu po składniki. Zaraz wróci.
- Na pewno zdążysz?
- Shannon… nie wierzysz we mnie? – zapytałam zaczepnie, z głupim uśmieszkiem.
- Wierzę, wierzę – powiedział pośpiesznie, kiwając głową. Przez moment powtarzał ten ruch, jakby chciał sam siebie przekonać, że wierzy, po czym rozwalił się bardziej, spychając mnie z kanapy.
- Jak chcesz się położyć, to idź do siebie – wypaliłam, podnosząc się i siadając na jego nodze, gdyż nigdzie indziej nie było dla mnie miejsca.
- Złaź! – podniósł nieznacznie głowę i opuścił ją na poduszkę, wzdychając.- Jesteś ciężka. O matko, moja noga! Umieram! Kobieto, zejdź bo mnie zabijesz! – udawał, za co oberwał poduszką.- Jesteś okropna. Niemożliwa. Nie do życia. Wariatka.
- Odezwał się – ponownie walnęłam go poduszką i wstałam.- Posuń dupsko i zrób kobiecie miejsce.
- Kobiecie? – prychnął i zaczął się śmiać.
- O nie, tego za wiele – zagryzłam wargę, zacisnęłam dłonie na jego koszuli i zwaliłam go z impetem na podłogę. Padłam obok niego, zalewając się łzami ze śmiechu. Shannon nieco zdziwiony spojrzał na mnie i pokręcił głową.
- Naprawdę jesteś szurnięta.- stwierdził, podnosząc się.
- Za to mnie kochasz – uśmiechnęłam się triumfalnie i wyszłam z salonu, zostawiając tam zdezorientowanego Leto.
- Żebyś wiedziała! – odkrzyknął. Drzwi wejściowe otworzyły się i do domu wszedł Jared, niosąc ze sobą dwie siaty.
- Co masz wiedzieć?- zapytał, kładąc je na stole w kuchni i zdejmując z nosa ogromne okulary. Przez chwilę czyścił szkła swoją koszulką, po czym wyszedł z kuchni w nieznanym mi kierunku.
- Że mnie kocha – powiedziałam, na tyle głośno, żeby to usłyszał i z zadowoloną miną zabrałam się za wypakowywanie zakupów.
- Jak to, że cię kocha? – odpowiedział, i już po chwili stał w kuchni taksując mnie od góry do dołu wzrokiem – O czymś nie wiem?
- Oj Jared – pokręciłam głową. Ledwo co docierały do mnie jego słowa, zainteresowana raczej byłam sernikiem, który muszę upiec. – Twój brat mnie kocha – wzruszyłam ramionami. Rozpakowałam serek homogenizowany i podniosłam głowę, uzmysławiając sobie jak to musiało zabrzmieć – Znaczy wiesz…wygłupialiśmy się, i tak wyszło.. – głupie tłumaczenie. Spojrzałam na Jareda, na jego poważną twarz i po raz kolejny westchnęłam, otwierając usta by coś powiedzieć, ale powstrzymał mnie jego nagły śmiech. Ze zdziwieniem skubałam dolną wargę, zastanawiając się co ja takiego śmiesznego zrobiłam?
- Chodź no tu do mnie – powiedział, ocierając łzę spod prawego oka. Rozłożył ramiona, zapraszając mnie tym gestem do siebie. Prychnęłam, odwracając się od niego.- No Danielle – mrukną wprost do mojego ucha, ustami zahaczając o jego płatek. Zadrżałam i poczułam jak jego usta, które niemalże przylegały do mojej szyi, wyginają się w łuk. Na biodrach poczułam jego silne i ciepłe dłonie. Kolejny dreszcz i dodatkowo ucisk w dołku.
- Próbuję coś zrobić – odparłam niezbyt zachęcająco. Odsunął się ode mnie i mogłabym przysiąc, że jego mina jest teraz nietęga. Pewnie zdziwienie malowało się na niej z niedowierzaniem. Aż chciałam się odwrócić i na niego spojrzeć, ale zdusiłam tę chęć w zarodku. – Co tak stoisz, może mi pomożesz?
- A co ty, nie umiesz nic sama zrobić? – zapytał, nawiązując do mojej wcześniejszej reakcji na jego propozycję kompletnego wyręczenia mnie ze wszystkich obowiązków. Odwróciłam się do niego, z lekko rozdziawioną gębą.
- O co ci chodzi?
- O nic. Jasne, że ci pomogę – mój lekko poddenerwowany ton najwyraźniej zakończył jakiekolwiek żarty i zaczepki z jego strony, bo skrupulatnie i cierpliwie spełniał wszystkie moje prośby, jak i wykonywał każdy rozkaz. Zabawnie było pomiatać nim po kuchni. Nie myślcie sobie tylko, że się nim wysługiwałam, co to to nie. Po prostu miałam niezły ubaw widząc jak mimo swojej zaciętości i braku uległości wobec kogokolwiek, w miarę spokojnie robi to wszystko. Aczkolwiek widziałam w jego oczach nie raz gromy i błyskawice, gdy tylko odważyłam się coś mu polecić bez dodania słowa ‚proszę’. Z rosnącą satysfakcją, nabijając się z niego, co rusz zapominałam o magicznym słowie, zachowując na zewnątrz względną powagę. Gdy zapakowałam formę z ciastem do piekarnika, zostawiłam go w kuchni sam na sam z burdelem. Wyleciał za mną jak strzała, potykając się o dywanik w przedpokoju. Cudem uratował się od wyrżnięcia w próg.
- Uważaj – ostrzegłam, gdy szarpnął mnie za bluzkę, ratując własną twarz.
- Przepraszam – wykrztusił, łapiąc mnie za rękę i głaszcząc jej wierzch kciukiem. Uwielbiam jak to robi. – Wiesz, że musimy posprzątać?
- Jeszcze czego! – oburzyłam się. – To panna Shannona, on posprząta. Wystarczy, że my ratowaliśmy mu dupę, robiąc sernik.- te dwa zdania powiedziałam głośniej, tak by starszy Leto bez trudu mógł je usłyszeć.
- Zaraz zejdę i ogarnę! – odkrzykną, a ja z Jaredem spojrzeliśmy na siebie zdziwieni.
- O – bąknęłam. – To coś nowego – wpatrywałam się w sufit szeroko otwartymi oczami, wyobrażając sobie siedzącego w swoim pokoju Shannona, który wielce zadowolony z tego co powiedział, nabija się z nas.
- Czy ja wiem? Czasami ma takie odchyły – dla lepszego zobrazowania, Jared pochylił się nieco w tył, łapiąc w ostatniej chwili równowagę.
- Przestań, bo sam się prosisz o guza – zaśmiałam się z niego, łapiąc za skrawek jego koszuli.
- Bardzo śmieszne – zmrużył oczy i prychnął.- Ja tu o życie walczyłem, a Ciebie było tylko stać na śmiech.
- Przecież złapałam za twoją koszulę – broniłam się, zdając sobie sprawę z tego, że mężczyzna żartuje.
- Ta, jakby runął na podłogę, to udałoby ci się co najwyżej ją ze mnie zerwać, a nie uchronić mnie przed upadkiem – potarł się po lekko zarośniętym policzku – Uwierz mi, wiem co mówię
- A skąd wiesz, że nie taki właśnie był mój plan? – uśmiechnęłam się zawadiacko, zbliżając się do niego o krok. Jeden głęboki wdech, i jego zapach już wypełniał moje płuca.
- A był? – wyszeptał. Oparł swoje czoło o moje i potarł delikatnie nosem, mój nos. Zachichotałam, papugując po nim gest.
- A co będę miała z tego, że ci powiem? – droczyłam się. Patrzyłam prosto w jego błyszczące oczy, czując jak kolana uginają się pod moim ciężarem. Dotknął mojego policzka i złożył delikatny pocałunek na moich ustach. Zamknęłam oczy i oplotłam jego szyję rękoma, akurat w momencie, gdy na schodach zadźwięczały kroki Shannona. Puściłam Jareda i spojrzałam na jego brata, siląc się na uśmiech.
- Znów wam przerwałem?!- zawył, a mój towarzysz pokiwał głową.- Kurwa! Ja to mam wyczucie – pokręcił głową, stając tuż obok mnie – Postaram się trzymać od was z daleka, jak jesteście razem. Albo nie…- zamyślił się, dźgając palcem moje ramię. – To wy się chowajcie. Nie będę wtedy ze strachem wychodził z pokoju. I nie róbcie tego w mojej kochanej kuchni! – pomachał Jaredowi palcem przed nosem.- To moja kuchnia. Pamiętaj.
- Tak, tak, wiem.- westchnął. – Miałeś gdzieś iść? To idź.
- Ciasto! – krzyknęłam, rzucając się pędem w stronę kuchni.- Muszę je co pół godziny sprawdzać! – wyjaśniłam, zaglądając przez szybę na mój wypiek. W kuchni już powoli unosił się jego zapach, powodując narastający apetyt u mojej osoby.- Nie doczekam się – szepnęłam, wstając.
- Pamiętaj, że ciasto będzie dopiero po obiedzie – pouczył mnie Shannon, a ja spojrzałam na niego jak na idiotę.
- Daj mi spokój, mamusiu – wyszczerzyłam się do Jareda.
- A czy ja ostatnio nie byłem nazywany tatuśkiem?
- Mnie nie interesuje jak się bawicie ekhem…w łóżku.- wypalił Shannon, karcąc nas wzrokiem.- A teraz wypad mi stąd! Sio!- machnął ręką i przepychając się obok mnie, sam skontrolował sernik.
***
Modelka. Pieprzona modelka. Przynajmniej taką ma figurę i według mnie spokojnie mogłaby nią być. Zerknęłam na braci, którzy zaczarowani wpatrywali się w nią, kiwając raz po raz głową na jej słowa. To, że Shannon wpatrywał się w nią jak w obrazek, rozumiem. Ale Jared? Wiem, faceci tak mają. Ale przecież zapewniał mnie, że mu na mnie zależy, czemu więc mi to robi i na moich oczach rozbiera Rosalie z tych i tak skąpych ubrań? Chrząknęłam, wycierając usta chusteczką i przepraszając towarzystwo wyszłam do kuchni. Wydobyłam z lodówki wino, a z szafki 4 kieliszki i wróciłam z powrotem, wręczając Jaredowi na siłę korkociąg.
- Z łaski swojej, otwórz wino – mruknęłam, kiedy spojrzał na mnie i na trzymany przedmiot nieprzytomnie.
- Ach, tak, już.
Usiadłam na swoim miejscu, posyłając Rosalie delikatny, wymuszony uśmiech. Podałam wszystkim kieliszki, a Jared rozlał trunek. Zamoczyłam usta w czerwonym płynie, które natychmiast rozgrzało moje gardło. Wepchnęłam do ust ostatni kęs potrawy przygotowanej przez Shannona i postawiłam talerz po swojej lewej stronie.
- Kto ma ochotę na sernik? – zapytałam, ale nikt poza Rosalie mi nie odpowiedział. Blondynka przystała na propozycję, podając mi swój talerzyk, na który nałożyłam starannie odkrojony kawałek cista.- A wy?- zwróciłam się do mężczyzn, ale pokręcili głowami. Postanowiłam dziś ignorować zachowanie Jareda. Zatopiłam widelczyk w swojej porcji sernika i spojrzałam na serwetkę, której jeden z rogów namiętnie skubałam od godziny. Kobieta jest miła, nie powiem. Czarująca, piękna, wygadana, zabawna, no i młoda. Wyglądała na co najwyżej 28 lat. Czułam się przy niej staro, chociaż byłam niewiele starsza. Do tego ta jej zadbana fryzura. Czerwone, długie paznokcie i niemalże niewidoczny make up. Czułam się przy niej po prostu jak fleja.
- Jared! – spojrzałam na zegarek, zrywając się z miejsca. Wszyscy spojrzeli się na mnie, jak szybkim krokiem okrążam stół, by dotrzeć do wokalisty.- Musimy jechać – oznajmiłam i wyszłam z pokoju.
- Gdzie?- zwołał za mną.
- Na zdjęcie szwów? – spojrzałam na niego znacząco, zaglądając do salonu. Stanęłam przed lustrem, związałam włosy i narzuciłam na siebie kurtkę. Gdy wsunęłam stopy w pantofle, Jared dopiero wyszedł z salonu. Chwycił kluczyki i pomachał mi nimi przed twarzą. Zmarszczyłam brwi, spoglądając to na niego, to na przedmiot. W końcu do mnie dotarło.- Przecież miałeś mnie tam zawieść – syknęłam. Nie czekając na reakcję, wzięłam torebkę, wyrwałam mu kluczyki i wyszłam na zewnątrz. Dobrze chociaż, że nie pada. Wsiadając do samochodu, rzuciłam torbę na drugie siedzenie i ruszyłam do szpitala. Jared to cham. Już było tak dobrze, ale pojawiła się przyszła Shannona, a jemu kompletnie odbiło. Ciekawe co zrobi, jak wrócę do domu i nie będę się do niego odzywała. Pewnie nawet nie będzie wiedział dlaczego. Faceci!
Jakiś czas później zatrzymałam się przed szpitalem- na szczęście obyło się bez korków- i ruszyłam do środka. Podeszłam do rejestracji, stając w dwuosobowej kolejce. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła 14, gabinet zabiegowy był czynny do 14.30. Zagryzłam wargę, mając nadzieję, że nie będzie pod nim długiej kolejki. Kiedy podeszłam w końcu do stojącej w rejestracji kobiety, ta skierowała mnie na drugie piętro do gabinetu 10. Wdrapałam się po schodach, czując dyskomfort w miejscu, gdzie miałam na stopie szwy. Zdyszana rozejrzałam się, a mój wzrok padł na gabinet 8. Dziesiąty powinien być za ścianą. Ruszyłam w tamtym kierunku.
- Państwo do dziesiątki?- zapytałam kobietę z dzieckiem i jakiegoś mężczyznę. Pokręcili głowami, więc zapukałam do drzwi i słysząc krótkie proszę, weszłam do środka. Przy biurku siedziała starsza już pielęgniarka, a druga, młodsza od niej krzątała się po pomieszczeniu.
- W czym możemy pomóc? – zapytała ta starsza, uśmiechając się do mnie delikatnie. Ciekawe czy z chęci, czy z przymusu.
- Mam do zdjęcia szwy, dwa na brwi i pięć na stopie.
- Proszę usiąść – poleciła ta młodsza, wskazując mi fotel. Zdjęłam płaszcz i położyłam razem z torebką na krześle, po czym niechętnie usiadłam na fotelu zabiegowym. Zdjęłam jeden pantofel, a pielęgniarka spojrzała na gojącą się ranę.- Coś się babrze. Nie boli pani? – zapytała, uciskając zaczerwienioną skórę wkoło rany.
- Owszem, boli.- przytaknęłam, krzywiąc się.
- Zdejmę szwy, ale będzie pani musiała tę ranę wysuszać i smarować maścią z antybiotykiem. Michel, pójdziesz po dyżurnego lekarza?- zwróciła się do koleżanki, a ta pośpiesznie wyszła.- My nie możemy wypisywać recept – wyjaśniła, po czym zabrała się za moją brew, naciągając mi skórę na różne możliwe sposoby.
- Coś nie tak?- zapytałam, gdy milczała.
- Nie, wszystko w porządku. To się ładnie goi.- zaczęła grzebać w szufladzie.- Za chwilę przetnę nitki i wyciągnę pęsetą. Proszę się nie przestraszyć, to może trochę poszczypać – pokiwałam głową, zaciskając palce na brzegach fotela. Czy wspominałam już, że boję się szpitali? Serce zabiło mi mocniej, gdy zimny metal dotknął mojej skóry.- Uwaga…- ostrzegła, po czym szarpnęła, a ja poczułam szczypanie. Z oka popłynęła łza. Jak skubię brwi, też tak mam, taki odruch, niekontrolowany.- I ostatnia..- znów szczypanie, kolejna łza.- Już. Teraz trudniejsza sprawa – pochyliła się nad moją stopą.
- Będzie boleć? – zapytałam.
- Trochę tak. Na pewno bardziej niż brew, bo jest stan zapalny.
- No trudno. Im szybciej tym lepiej.- mruknęłam i zacisnęłam dzielnie zęby. Jared mógłby tu być, nawet sama świadomość, że czeka na mnie za drzwiami była by pomocna. Skrzywiałam się za każdym razem gdy wyciągała szwy, a gdy skończyła odetchnęłam z ulgą.
- Już po sprawie. Teraz zaczekamy na lekarza i już jest pani wolna.- pielęgniarka wrzuciła narzędzia do zlewu i zdjęła gumowe rękawiczki.- Nazwisko?
- Danielle Black – powiedziałam, obserwując jak wpisuje coś do mojej karty.
Chwilę później do gabinetu wszedł ten sam lekarz, który zakładał mi szwy. Najwyraźniej mnie poznał, bo posłał mi szeroki uśmiech i zajrzał do mojej karty.
- Pokaż no mi tą stopę, Danielle – podniosłam nogę, a on obejrzał ranę, dotykając miejsca wkoło niej jak uprzednio pielęgniarka.- Boli? – pokiwałam głową. Wstał i wyjął z kieszeni w kitlu długopis i bloczek recept.- To było do przewidzenia, jak przyjechałaś rana była mocno zabrudzona.- nabazgrał coś szybko, co chwilę spoglądając w moją kartę.- Po kąpieli przemywaj ranę spirytusem, by ją wysuszyć, a potem tą maścią – wręczył mi kartkę, na którą spojrzałam.- Po kilku dniach powinno być już lepiej. Jeśli jednak tak się nie stanie, zgłoś się do swojego lekarza pierwszego kontaktu.
- Dobrze – zapewniłam, zakładając but.- To już wszystko? – spojrzałam na lekarza, a on z uśmiechem kiwnął głową.- Dziękuję, w takim razie. Do widzenia.- nacisnęłam klamkę i wyszłam na korytarz. Z tego co pamiętam gdzieś na dole musi być apteka. Narzuciłam na siebie płaszcz i zeszłam na dół. Tak jak pamiętałam, mieściła się tuż przy wyjściu. Wykupiłam w niej receptę i zadowolona skierowałam się do samochodu. W aucie spojrzałam na swoje odbicie w lusterku wstecznym i stwierdziłam, że bez szwów o wiele lepiej wyglądam. Nie pasowały mi.
Gdy dotarłam do domu, Rosalie już nie było, co zauważyłam po braku jej kurtki na wieszaku. Słyszałam szum wody w kuchni i obijające się o siebie naczynia. Zajrzałam do salonu, gdzie na kanapie siedział Jared, wlepiając oczy w ekran telewizora. Wycofałam się i weszłam na górę, do łazienki. Postanowiłam jak najszybciej umyć tę stopę, przemyć spirytusem i posmarować maścią. Miałam już dość tego bólu. Gdy wykonałam już wszystkie polecenia lekarza, wyszłam z łazienki i ruszyłam do pokoju. Odpaliłam laptopa i zajrzałam do szafki, w poszukiwaniu jakichś luźniejszych ubrań. Do ręki wpadła mi żółta sukienka, sięgająca do kolan. Narzuciłam ją na siebie, pozbywając się spodni i bluzki, po czym usiadłam z laptopem na kolanach, na łóżku. Przejrzałam najpierw pocztę, ale żadnej odpowiedzi co do terminu spotkań jeszcze nie dostałam. Wklepałam więc w wyszukiwarkę nazwę firmy Jackoba i weszłam na ich stronę. O dziwo moje nazwisko nadal widniało po prawej stronie, w dziale ‚ Kadra’. Zła i nieco zaskoczona postanowiłam napisać do Carmen, informatyczki, która zajmowała się stroną Jackoba, by poprawiła ten błąd.
- Ale Jackob nic mi nie mówił o tym, że odeszłaś – powiedziała zaraz po tym, jak wyjaśniłam jej po co dzwonię. – Naprawdę odeszłaś? Myślałam, że po prostu wzięłaś sobie więcej wolnego.
- Odeszłam, Carmen – westchnęłam.- To poprawisz to dla mnie?
- Tak, jasne. Nie ma problemu. Jutro mam chwilę wolnego, to wtedy się tym zajmę, dobrze​? – mruknęłam przytakując.- Co u ciebie? Jak się tak w ogóle czujesz? – zapytała. Ciekawe, czy dlatego, że tak wypadało, czy naprawdę ją to interesowało.
- Już dobrze. Lepiej niż można by się tego spodziewać. – powiedziałam, ostrożnie ważąc słowa. W końcu już tam nie pracuję.
- Bo wiesz…jestem w ciąży – otworzyłam usta, nie wiedząc co powiedzieć. – Z Timem. Dwa tygodnie temu pobraliśmy się, a wczoraj dowiedziałam się, że jestem w pierwszym miesiącu ciąży – trajkotała, wyraźnie się ciesząc.
- To wspaniale! – wyrzuciłam z siebie, gdy tylko skończyła.- Gratuluję i męża i ciąży! Och, oby Ci się wszystko ułożyło, wiesz, że zawsze wam kibicowałam w tych waszych podchodach – zaśmiałam się na samo wspomnienie tego długiego, burzliwego okresu, kiedy Tim starał się o jej względy, ale nieugięta Carmen raz za razem odsyłała biedaka w diabły.
- Wiem, wiem.- zamilkła na moment.- Danielle?
- Mhm?
- Może byśmy się umówiły kiedyś na kawę?- zaproponowała ku mojemu zaskoczeniu. To była ostatnia rzecz jakiej się spodziewałam.
- Z wielką przyjemnością – powiedziałam zgodnie z prawdą. Pożegnałyśmy się i rzuciłam telefon na szafkę, akurat w momencie gdy rozległo się pukanie do drzwi. Zignorowałam to, zamykając laptopa i odkładając go na stoliczek. Położyłam się na łóżku i zamknęłam oczy, czując ogarniające mnie zmęczenie. Ciekawe tylko po czym? Bo nie przypominam sobie, żebym robiła coś bardzo męczącego.
***
- Masz tu wszystkie papierzyska – rzuciłam prawnikowi teczkę na biurko. Tabliczka na nim stojąca oznajmiała wszystkim niewiedzącym, że to Prawnik Andreas Clingman. Musi być cenna, a przynajmniej na taką wygląda. Clingman zerknął na mnie ponad okularami i uśmiechną się delikatnie.
- Pani Black – śmiesznie układał usta, gdy wypowiadał moje nazwisko. Starałam się z całych sił, by nic nie zmąciło mojej powagi. Zamrugałam kilka razy, skupiając się na tym po co tu przyszłam.
- Pan Clingman – odparłam i skinęłam nieznacznie głową w jego stronę.
- Może przejdziemy na Ty? W końcu mamy od teraz współpracować, i wygodniej by było się porozumiewać. Nie sądzisz…Danielle? – uśmiechał się uprzejmie. Skinęłam tylko głową i postukałam palcem w okładkę segregatora.
- Kiedy będę mogła to odebrać? Wiesz, zależy mi na czasie, bo jakby to powiedzieć…jestem aktualnie bez pracy – zajebiście zaczynasz znajomość, nie ma co!, skarciłam się w myślach. Zamiast się chwalić, że otwierasz własny biznes, ty chwalisz się, że jesteś bezrobotna. Wspaniała autoprezentacja, nie ma co. A kpiący uśmiech, który wkradł mu się na usta jest bardzo wymowny. Naprawdę, nie musiałaś tego mówić.
- Myślę, że jak zacznę jeszcze dziś – chwycił segregator i przejrzał pobieżnie jego zawartość – to tak maksymalnie za tydzień będzie do obioru.
- To dobrze. Szczerze mówiąc obawiałam się, że to będzie trwało dłużej – oparłam prawą rękę na biodrze, lewą podpierając się o oparcie fotela.
- No i masz rację, ale skoro tak zależy ci na czasie, postaram się nad tym dłużej posiedzieć – pokazał swoje idealne, śnieżnobiałe zęby w szerokim uśmiechu.
- Dziękuję – starałam się ukryć zażenowanie. Zrobiło mi się głupio, gdy zdałam sobie sprawę z jego słów. Czyżby mnie podrywał? – Mam jeszcze jedno pytanie… – zaryzykowałam, zmieniając temat.
- Słucham.
Usiadłam na fotelu i położyłam dłonie na biurku, zastanawiając się od czego zacząć. Mężczyzna pochylił się nieco do przodu. Muszę przyznać, że ma niezłe perfumy, ale nie ma szału, jak u Jareda.
- Widzisz…mam problem z byłym narzeczonym.
- Jakiego rodzaju?- przerwał mi, podnosząc rękę.
- Mieliśmy wspólne oszczędności. Było ich całkiem sporo, nie jestem teraz w stanie podać konkretnej kwoty. Pieniądze były na koncie, które otworzyliśmy na jego nazwisko, i tu jest problem, bo ja również wpłacałam tam pieniądze. I nie wiem jak je odzyskać.
- Musiałabyś mieć jakiś dowód na to, że je tam wpłacałaś – zamyśliłam się – Nie wiem, wpłacałaś osobiście, czy przelewem z konta?
- Różnie – odparłam, zastanawiając się do czego zmierza.
- Ile czasu to trwało?
- Oj, od 5 lat chyba. Co miesiąc wpłacałam około 200 dolarów.
- To spora suma – tym razem to on się zamyślił, wpatrując się w widoki za oknem. – Przechowujesz gdzieś takie dokumenty, jak dowody wpłaty? Bo jak wpłacałaś osobiście, to musiałaś je dostawać – wzruszyłam ramionami, jednocześnie kręcąc głową.- Bo przelewy udowodnisz, wystarczą bilingi z konta z wyszczególnioną sumą i numerem konta na który przelewałaś. Tylko nie pamiętam ile potrzeba takich dokumentów, by udowodnić, że pieniądze były regularnie wpłacane.
- A gdyby zdobyć bilingi z tego konta?
- To może tylko sąd. Inaczej to nie będzie dowód.
- Czyli muszę założyć mu sprawę w sądzie?- upewniłam się.
- Niestety tak. Innego wyjścia nie widzę. Chyba, że sam by oddał, ale skoro przychodzisz z tym do mnie, to wnioskuję, że nie chciał oddać.
- Nawet nie chciał o tym słyszeć. Zresztą…to długa historia.- machnęłam ręką.
Sprawa w sądzie? Nie chcę się szwendać po sądach, ale nie mogę machnąć na te pieniądze ręką, bo to nie są jakieś grosze. Nie wystarczy na mieszkanie, Sam musiał wziąć kredyt na tamten dom, ale to też nie jest suma, którą można olać. Chcę odzyskać te pieniądze, bo są moje i ja na nie pracowałam. Nie pozwolę żeby ktoś, kto nie jest ich właścicielem, wyrzucał je w błoto, zamiast mi je oddać. Porozmawiałam jeszcze chwilę z Andreasem i wyszłam z biura. Postanowiłam zadzwonić do Sama i ostrzec go, że jeśli nie odda mi moich pieniędzy, to pozwę go do sądu, ale on mnie tylko wyśmiał i rozłączył się. Najwyraźniej nadal był pod wpływem alkoholu. Szczerze dziwię się co się z tym człowiekiem dzieje. Nie poznaje go, to nie jest mój Sam, którym kiedyś dla mnie był. Pytanie tylko, czy on udawał dla mnie kogoś kim nie był? Czemu wszyscy ludzie są tak zakłamani? Czemu zamiast być prawdziwym sobą, wszyscy zakładają jakieś cholerne maski, jakby szli na jakiś pieprzony bal? Szarpnęłam za klamkę tego starego gruchota, którym aktualnie jeździłam. Usłyszałam w głowie głos Jareda, który upomina mnie, żebym obchodziła się z tym wozem delikatniej. Już dziś rano zrobił mi wywód na ten temat. Schyliłam się po torebkę, która wyleciała mi z ręki i wsiadłam do samochodu, zamykając drzwi. Natychmiast otworzyłam korbką okno, nie mogąc znieść tego smrodu. Czy to się kiedykolwiek wywietrzy? Na szczęście niedługo odzyskam swój samochód. Postanowiłam pojechać do studia, w którym kończyli kręcić teledysk i wyciągnąć Jareda na lunch. Shannon mi coś ostatnio wspominał, że jak Jay pracuje, to nie je, bo nie ma na to czasu, więc postanowiłam nieco go dokarmić. Gdy zajechałam pod budynek, wyjęłam telefon i wybrałam numer do Jareda. Obiecał za moment zejść. Uśmiechnęłam się sama do siebie, gdy usłyszałam zdziwienie w jego głosie, gdy kazałam mu wziąć pół godziny przerwy i zejść do mnie na dół. Znając jego, pewnie teraz myśli, że skoro przyjechałam i kazałam mu zejść, to coś mi się stało. Może powinnam była wyjaśnić do czego jest mi potrzebny? Ale zobaczyłam jego minę, gdy wybiegł z budynku i zaczął się za mną rozglądać, i doszłam do wniosku, że dobrze zrobiłam nic mu nie mówiąc. Przynajmniej miałam ubaw. Wysiadłam z samochodu i krzyknęłam do niego, energicznie machając. Czułam się jak idiotka, na której skupione były teraz oczy wszystkich przechodniów. A chuj im w dupy, mogę robić co chcę, i nie ich sprawa.
- Co się stało? – zapytał, wsiadając do samochodu.
- Zabieram Cię na obiad – oznajmiłam dumnie, odpalając samochód – Trzeba cię trochę podtuczyć, bo wyglądasz jak chodzący szkielet – całkiem świadomie mu dogryzłam.
- Nie podoba ci się coś? – zirytował się. Zaryzykowałam i zerknęłam na niego przelotnie. Wpatrywał się w swoje okno i nerwowo skubał dolną wargę. I podobno to kobiety są słodkie jak się złoszczą. Zignorowałam jego pytanie i w ciszy dojechaliśmy do mojej ulubionej knajpki. Zgasiłam silnik i zaczęłam natarczywie wpatrywać się w bruneta, który wciąż nieugięcie milczał.
- Jared, obrażasz się o takie żarty?
- Nie.
Pokiwałam głową, podśmiewając się pod nosem. Wypowiedział to takim tonem, który świadczył o tym, że jednak tak. Postukałam palcem w kierownice. Szkoda, że w tym gruchocie nie ma radia, bo już jak mamy tu siedzieć w milczeniu, to chętnie posłuchałabym jakiejś muzyki. Zerknęłam jeszcze raz na Jareda. Nic się nie zmieniło, prócz tego, że przestał skubać wargę, zaczął miętosić rękaw bluzki.
- Denerwujesz się.
- Nie.
- To widać.
- Nie.
- Ech – westchnęłam, wygładzając t-shirt – Chcesz, to cię odwiozę i pojadę sama coś zjeść – poddałam się.
- Nie.
- Co nie? Jared – objęłam twarz dłońmi – Miało być miło, chciałam dobrze. A przez to, że bierzesz moje żarty do siebie, wszystko się zjebało. Gratuluję ci, myślałam, że nikt, ani nic mi dziś nie zepsuje humoru – dodałam nieco ciszej. Wrzuciłam wsteczny bieg i wykręciłam. Jared wpatrywał się we mnie tymi swoimi ślepiami, ale olałam to, i ruszyłam z powrotem pod jego studio. Po pięciu minutach zatrzymałam się na krawężniku i niemalże wywaliłam go siłą z samochodu, by potem szybko wtopić się w resztę pędzących po ulicach aut. Nie powiem, to nie było łatwe, zwłaszcza jak się jechało takim rozklekotanym samochodem jak ja, ale jakoś mi się udało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz